Wątpliwości ma też Witold Indrychowski, prezes spółki Merari, która buduje mieszkania w Krakowie. – Ustanawianie limitów to powrót do idei socjalizmu lub komunizmu. Deweloperzy nie będą obniżać cen, żeby się do nich dopasować, jeśli miałaby spaść rentowność firmy – podkreśla. – Dopóki koszty budowy i ceny gruntów będą rosły w tak szybkim tempie, nikt nie będzie budował mieszkań z dopłatą – bez zysku.
Prezes Indrychowski dodaje, że niskie limity oznaczają wsparcie dla osób o niższych dochodach kupujących mieszkania na peryferyjnych osiedlach, na obrzeżach miast. – Dopłaty mogłyby być ciekawym rozwiązaniem. Ale prawo do nich powinni mieć także kupujący mieszkania w Śródmieściu lub innej dobrej lokalizacji, tym bardziej że z reguły odprowadzają wyższe podatki – ocenia.
Wady programu dostrzega też Cezary Chybowski, prezes Reliance Polska, właściciel portalu inwestycyjnego Obligain. – Nawet gdy wzrost cen wyhamuje, na rządowe dopłaty będą mogli liczyć praktycznie tylko nabywcy nieruchomości zlokalizowanych na obrzeżach miast – przewiduje. – Limity cen będą furtką dla mniejszych miejscowości, liczących do 150 tys. mieszkańców. Może to jednak spowodować wzrost cen gruntów w tych lokalizacjach, co przełoży się na wzrost cen mieszkań – mówi Cezary Chybowski. – Spodziewam się jednak wyhamowania trendu wzrostowego, więc program powinien nadążyć za cenami, oczywiście w niektórych lokalizacjach.
Potrzeby wprowadzenia specjalnej oferty nie widzi Karolina Opach, kierownik działu sprzedaży w spółce Quelle Locum. – Deweloperzy nie będą się musieli dostosowywać do programu, bo popyt na mieszkania jest bardzo duży – podkreśla. – Nowe osiedla wyprzedają się na etapie dziury w ziemi. Zainteresowanie lokalami wzmacnia brak alternatywy dla lokowania oszczędności. Mieszkania wciąż będą atrakcyjne dla inwestorów i nawet niedawna kosmetyczna podwyżka stóp procentowych tego nie zmieni.